0
TRAIN HARD TRAVEL FAR

MAROKO cz. 2 – AGADIR, TAGHAZOUT i okolice

Z Marrakeszu (link), przez Essaouire, dojechaliśmy pod Agadir – do miejscowości Imi Ouddar, gdzie mieszkaliśmy w domkach w resorcie Lunja Village. Nazwa Imi Ouddar po berbersku oznacza Usta jaskinii. 

Inny wymiar, inna rzeczywistość. Powiew oceanu, szum fal, które słyszeliśmy w naszych domkach, mimo że mieszkaliśmy od niego spory kawałek. Coś niesamowitego. Spokój, chill i najpiękniejsze zachody słońca jakie widziałam.

Nad oceanem spędziliśmy ponad tydzień. Trenowaliśmy rano po wschodzie słońca i wieczorem tuż przed jego zachodem. Zdarzało się nam ćwiczyć na plaży, która jest piękna i szeroka. Widok galopujących od rana koni jest jak z bajki…zupełnie nierealny.

W ramach treningów, w jeden dzień mieliśmy lekcje surfingu. W zasadzie cała grupa nie próbowała wcześniej tego sportu (ja pływałam kilka lat temu jeden dzień w Australii i totalnie mi nie szło wtedy). Jeśli na surfing – to zdecydowanie do Taghazout, oddalonego od naszej wioski o kilkanaście kilometrów, kilkanaście minut jazdy samochodem. Jednego dnia pływaliśmy w nowym resorcie Sol. Jeden instruktor na grupę 9 osób, to niestety trochę mało. Choć trzeba przyznać, że każdy złapał bakcyla.

Po tej lekcji surfa, w dni wolne od zwiedzania, z Sylwią i Kingą brałyśmy dodatkowe lekcje! Nie powiem, jest to trudny sport, i po 3 dniach pływania, ledwo udało mi się stanąć na desce na fali, jednak zajawka jest! I zdecydowanie będę kontynuować naukę!

Ogólnie klimat surferski jest mega. Patrzenie na ocean, wpatrywanie się w fale, obserwowanie surferów czekających na tą dobrą falę; uczucie wyczerpania, ale też relaksu, po czasie spędzonym w wodzie. Jedzenie po pływaniu smakuje o wiele bardziej, szczególnie w Panorama Beach Bar w Taghazout, przy zachodzie słońca. Zdecydowanie najlepsza miejscówka, prowadzona rodzinnie, z pysznym jedzeniem (spory wybór tajin, couscous, burgerów i sałatek) i świetną szkołą surferską.

Dzięki Markowi, który zna każdy zakamarek wzdłuż oceanu, zobaczyliśmy mnóstwo przepięknych miejsc, których nie znajdziecie w przewodniku lonely planet i jedliśmy przepyszne jedzenie w knajpach o których trip advisor raczej nie słyszał.

Wycieczki po Parku Narodowym Souss-Massa przepełnione były atrakcjami, które zdecydowanie na długo pozostaną w naszej pamięci. Park ciągnie się od Agadiru po Sid Infi. Zdecydowanie nie jestem ornitologiem i szczerze mówiąc ledwo rozpoznaje gatunki ptaków, jednak to niesamowite zobaczyć kolonie ibisów na przybrzeżnych klifach, niedaleko miasteczka Tamri. Ibis grzywiasty to gatunek wymierający, a w Maroko są jego cztery kolonie, liczące zaledwie kilkaset sztuk.

Przejście wydmami przy klifach z ibisami było niezłą zabawą. Zapadanie się w piasku, strome wzgórza i dużo piasku. Jak przystało na Park Narodowy, wszędzie jest porządek i spokój. Kolor klifów i piasku, nieziemsko kontrastuje z niebem i oceanem.

W Maroko pustkowia cieszą oko chyba jak nigdzie indziej. Jeden dzień spędziliśmy w wiosce rybackiej Tifnit. Wiele tam opuszczonych mieszkań, jednak mimo to budynki są przepiękne, z kolorowymi okiennicami i drzwiami. Każdy zakamarek zachwyca. Na plaży, przy samym oceanie, jeden lokales ma swoją restaurację Chez Maxim z owocami morza. Chyba jadłam tam najświeższą rybę w życiu – dosłownie tuż po złowieniu była obrabiana, przyprawiana i szykowana na grillu. Standardowo podana z sałatką pomidorową, z pieczywem i frytkami 😉 i coca-colą w szklanej butelce. Tifnit jest ponadto kolejnym świetnym spotem surferskim. Spacer tam wzdłuż oceanu jest obowiązkowy, i można na przykład spotkać wielbłądy.

Mimo, że plaże tutaj nie są zatłoczone, zdecydowanie nie jest tak jak nad naszym polskim morzem latem, jednak najcudowniej jest znaleźć się na sekretnej plaży. Jest ich tu bardzo wiele,w sumie każda zatoczka wzdłuż wybrzeża kryje coś szczególnego, ale do niektórych nie tak łatwo się dostać. Do naszej secret beach musieliśmy przejść skałami – taka mała wspinaczka – ponieważ przed odpływem poziom wody był zbyt wysoki, żeby dostać się normalnie, piaskiem. Małe wyzwanie nas czekało! Ale było warto <3 Powrót już był łatwiejszy, bo po czasie jaki spędziliśmy na plaży, droga prawie całkowicie była odsłonięta.

Wioski nad oceanem w Maroko są same w sobie cudowne. Ja czułam tam spokój, błogość. Przepiękne zachody słońca trwające kilkanaście minut były za każdym razem zachwycające, czy to widziane podczas wieczornego biegu, czy po lekcji surfingu, na plaży albo po prostu oglądane z domku i przy basenie.

W  ostatni wieczór jaki spędziliśmy w Lunja Village, przyjaciele Marka -Salah i Rachid – z czasów, gdy mieszkał w Maroko, poprowadzili nam warsztaty gotowania tradycyjnych Tajin. Mieliśmy przygotowanych wspólnie 6 tajinów, w wersji wege oraz z kurczakiem, które potem zjedliśmy na kolację. Prze – pyszne!!!

Niezaprzeczalne jest, że każde miejsce również tworzą ludzie. Ja już nie jeden raz wspominałam, że mam ogromne szczęście do osób, które w życiu spotykam, z którymi współpracuję zawodowo, z którymi mam przyjemność pracować na treningach, z którymi spotykam się podczas podróży i wyjazdów sportowych. Tym razem było dokładnie tak samo!

Ekipa nie zawiodła, a ludzie których poznaliśmy w Maroko, okazali się otwarci, pomocni, przyjacielscy i radośni, zarówno lokalesi jak i Polacy i inni Europejczycy spędzający tam wakacje lub po prostu pracujący. Na przykład jeden surfer z Polski, prowadzący pod Taghazout szkółkę surferską, poratował mnie ziółkami leczniczymi, jak się  pochorowałam od wody z oceanu.

Podróże są najwspanialszym prezentem jaki możemy sobie ofiarować. Ja już planuje kolejne wyjazdy <3

You Might Also Like...

No Comments

    Leave a Reply