0
TRAVEL FAR

African Road Trip cz. 2 – Mauretania i Senegal

Po ponad 50 h w podróży, 8 dnia naszego trip’a,  po przekroczeniu granicy marokańsko – mauretańskiej, przejechaniu 4- kilometrowego odcinka ziemi niczyjej, wkroczyliśmy w kolejny etap naszej przygody. Pierwszy etap tutaj -> link. Do stolicy Mauretanii, Nawakszut (Nouakchott), mieliśmy około 500 km, czyli kolejny dzień w trasie, przez pustkowia, liczne check point’y, z maksymalną prędkością 80 km/h. Po drodze zrobiliśmy sobie dłuższy postój na chill, trochę słońca i jedzenie – kalmary i ryby z grilla – w regionie Dachlat Nawazibu, niedaleko granicy. Po tylu godzinach w trasie, cieszyliśmy się na tę chwilę relaksu, choć niestety próbowali nas trochę oszukać przy płaceniu rachunku – na co trzeba bardzo uważać, bo lubią sobie dodać coś do ostatecznej kwoty…

Po około 2 h w tym miejscu, wsiedliśmy do busów i pojechaliśmy dalej. Po drodze czekało nas trochę atrakcji, między innymi wraki statków i coś na co wielu z nas czekało, żeby zobaczyć – najdłuższy towarowy pociąg świata. Istotne jest tu wiedzieć, że pociąg ten nie ma stałego rozkładu, dlatego trzeba mieć dużo szczęścia, by akurat przejeżdżać tą trasą i go napotkać. Pociąg ma 4 lokomotywy, około 210 wagonów i do 2,5 kilometra długości. Akurat jak dojechaliśmy do miejsca, skąd oglądaliśmy mnóstwo wraków statków w oceanie, pociąg stał na swojej trasie – w zasadzie w środku pustkowia – w całej okazałości.

 

Do naszego miejsca docelowego na tą noc dojechaliśmy wieczorem. Kolejne 2 noce spaliśmy w Auberge Sahara, czyli coś jak hostel, pensjonat – generalnie noclegownia 😉 Mieliśmy wspólną kuchnie, taras i kilkuosobowe pokoje. I co dość istotne w tym miejscu Afryki – bieżącą wodę, do tego ciepłą i co więcej – kilka łazienek. Idealnie jak dla mnie 😉 i tak jak u nas posiada się psa, tutaj właściciele mieli małpkę. Jest to miejsce, w którym spotykają się osoby podróżujące w głąb Afryki, czyli tak jak my.

MAURETANIA

Cały następny dzień mieliśmy na poznawanie Nawakszut. Po śniadaniu wybraliśmy na kilkugodzinną pieszą wycieczkę. Krążyliśmy bocznymi uliczkami miasta, które były urocze i przyjazne. Dotarliśmy do polecanej w przewodnikach małej, prywatnej galerii, prowadzonej przez Francuza, który jednocześnie miał tam swój dom. Były tam do kupienia jego obrazy i inne wyroby ręczne, ale też biżuteria i ubrania innych okolicznych artystów. W pięknym ogrodzie, jego mauretański pracownik poczęstował nas herbatą jeszcze słodszą jak w Maroko , ale i tak byliśmy szczęśliwi, że tak nas ugościli.

Poszliśmy do centrum, gdzie Maurowie już nie byli do nas tak przyjaźnie nastawieni. Na głównych ulicach odczuliśmy niechęć do białych, zniesmaczenie naszą kulturą, zdecydowanie też strojem. W końcu to kraj, w którym około 99% populacji to wyznawcy Allacha. Islamska Republika Mauretanii – tak nazywana jest stolica.  Nawakszut jest typowym miastem o charakterze pustynnym, prawie wszędzie zalega piasek. 

Po powrocie ze zwiedzania, podjechaliśmy nad ocean, na plażę. Całą grupą wybraliśmy się na spacer wzdłuż brzegu. Nawet nie wiedzieliśmy, że jesteśmy niedaleko wioski rybackiej i jednego z większych portów rybackich. Muszę powiedzieć, że dla niektórych z nas było to najciekawsze co ma do zaoferowania Mauretania. Kilkaset kolorowych łodzi wracających z połowów, kobiety czekające na rybaków, mnóstwo złowionych ryb, każdy miał swoje zadanie i ciężko pracował.  Niestety tam, podobnie jak w centrum Nawakszut, też byliśmy niezbyt mile widziani – zdecydowanie przeszkadzaliśmy im w pracy, dlatego musieliśmy się ewakuować 😉

Następnego dnia po śniadaniu pojechaliśmy dalej – w kierunku Senegalu. Podobnie jak przejście graniczne między Saharą a Mauretanią, również to między Mauretanią i Senegalem jest otwarte jedynie od 8 do 18. Jechaliśmy przez pustynie (w sumie żadna nowość ;)), zatrzymaliśmy się na wydmach.

Trasa była dość męcząca, im dalej jechaliśmy na południe, tym temperatura była wyższa. Powietrze było suche, co powodowało, że się okropnie kurzyło, więc najlepiej było jechać z twarzą zakrytą chustą.

Na szczęście udało nam się dojechać na granicę na czas. Tym razem procedury były prostsze niż na wjeździe do Mauretanii i kontrola graniczna zajęła jakąś godzinę.

Dotarliśmy do kolejnego, ostatniego kraju naszego road trip’a – do Senegalu. 

Początkowo jechaliśmy przez park narodowy, gdzie spotkaliśmy dzikie zwierzęta, między innymi radosne guźce, czyli słynnego Pumbę z bajki 'król lew’.

SENEGAL

Na dwie noce zatrzymaliśmy się w ośrodku Zebra Bar , na terenie rezerwatu ptakówniedaleko miejscowości St Louis nad rzeką Senegal. Oaza domków prowadzona przez małżeństwo ze Szwajcarii, które po latach podróżowania po Afryce, w 1996 roku, zbudowali to miejsce i zostali w Senegalu na stałe. To takie miejsce spotkań podróżujących tak jak my.  Przywitano nas pyszną kolacją w barze na terenie campingu.

Otoczenie Zebra bar było rajskie, choć niestety wokół było mnóstwo śmieci ;(

Potrzebowaliśmy odpoczynku następnego dnia po dotarciu do ośrodka, dlatego by zwiedzić Saint Louis, wybraliśmy się dopiero dwie godziny przed zachodem słońca. St. Louis to piękne miasto kolonialne. Była to pierwsza osada francuskiej kolonii, oraz dawna stolica Senegalu, zanim została przeniesiona na początku XX wieku do Dakaru. Po upadku kolonialnej potęgi Francji, miasto Saint Louis straciło swoją rangę, jednak w roku 2000, położone na wyspie centrum tego zabytkowego miasta wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Jak dla mnie to miejsce było cudowne, niesamowicie barwne i jasne. Wszędzie piękne kolonialne budownictwo, magiczne uliczki, targowisko i kilka czarujących hotelików. I mimo widocznych zniszczeń i wszechobecnej biedy (szczególnie po drugiej stronie rzeki, gdzie mieliśmy zakaz wstępu), mnie St. Louis urzekło. Każda ściana, murek, uliczka były cudne i chciało się wszędzie robić zdjęcia.

Przeszliśmy się wzdłuż rzeki, gdzie do brzegu zacumowanych było kilkadziesiąt kolorowych łodzi. W końcu zeszliśmy z głównej drogi, żeby zatopić się w małych uliczkach. Mimo później pory (około 19 godzina), dzieciaki były jeszcze w szkołach. W każdej obowiązują szkolne mundurki, co jak dla mnie jest piękne. Nie starczyło nam czasu, żeby zobaczyć wszystko co najistotniejsze. I tak, nasza podgrupa nie dotarła na targowisko, czego trochę żałuję.

Został nam ostatni odcinek wyprawy. Po raz ostatni jechaliśmy kilka godzin, zmieniając lokalizację i miejsce spania. Z St. Louis pod Dakar jechaliśmy kilka godzin.

Była to, choć nie najdłuższa, chyba najtrudniejsza część trasy… Dzień był niesamowicie gorący, powietrze było suche, kurzyło się okropnie, a do tego drogi były w tak fatalnym stanie, że jechaliśmy bardzo wolno. Do tego dosłownie kilkanaście kilometrów przed Begue Pokai (czyli naszym hotelem), nasz bus się zepsuł…

ciąg dalszy w kolejnym poście, bo nie sądziłam, że ten tekst wyjdzie mi tak obszerny… <3

 

You Might Also Like...

No Comments

    Leave a Reply