0
TRAVEL FAR

African Road Trip cz. 1 – Maroko i Sahara Zachodnia

Decyzja o udziale w African Road Trip była dość spontaniczna. Nie jestem zwolenniczką wakacji zorganizowanych przez biuro podróży, jak już zapewne zauważyliście. Najbardziej  lubię organizować wyjazdy sama – wybrać miejsce, kupić bilet lotniczy, zarezerwować pierwszy nocleg, zaplanować co chcę w danym miejscu zobaczyć i podejmować decyzję z dnia na dzień czy zostaje czy jadę dalej. Są jednak wyjazdy, które samemu ciężko zorganizować, co więcej – po prostu niebezpiecznie na nie jechać bez organizatora. HollyCow travel, z którymi organizuje wyjazdy sportowe ( było już Bali i Maroko i szykujemy kolejne tripy ;)), nie jest typowym biurem podróży. Wyjazdy z nimi mają super klimat. Marek zrealizował już 3 takie afrykańskie road trip’y.

W tym roku, na przełomie lutego i marca, zaplanowana została ostatnia już, czwarta edycja African Road Trip.

Trasa MAROKO – SAHARA ZACHODNIA – MAURETANIA – SENEGAL

16 dni, 2 busy, 13 osób

prawie cała ekipa African Road Trip 2018 w Sidi Ifni

 

Dołączyłam do całej grupy po czterech dniach od rozpoczęcia. Start był w Marrakechu, plan zwiedzania Maroko pokrywający się z moim wyjazdem sportowym, który zakończył się 4 dni przed rozpoczęciem road trip’a, dlatego doleciałam na ostatnią noc ekipy pod Agadirem, do Lunja Village. Cudownie jest wracać w miejsce, które się już zna, i które się już pokochało. Jadąc z lotniska zahaczyłam o Panorama Bar w Taghazout <3 skąd zabraliśmy pyszny, przygotowany dla mnie przez ekipę baru Tajin z kurczakiem. Mega niespodzianka po długiej podróży.

Wcześnie rano podjechałam na plażę, żeby pobiegać przy wschodzie słońca i pobyć trochę nad oceanem. Przed nami był najdłuższy odcinek trip’a – mieliśmy do przejechania około 1200 km. Przebiegłam kilka kilometrów. Serio – dla tej chwili o poranku mogłabym przez jakiś czas pomieszkać w Taghazout…

Wyruszyliśmy jakoś o 10. Perspektywa tylu kilometrów – czyli całego dnia, nocy, dnia i połowy nocy w samochodzie – była dość przerażająca, ale też radosna – > wiedzieliśmy na co się piszemy 😉

Prawie cały dzień jechaliśmy przez Maroko wzdłuż wybrzeża, zatrzymując się w kilku miejscach na zwiedzanie. Pierwszy przystanek -> pożegnanie z Panorama Beach w Taghazout. Ocean był mocno wzburzony co zapowiadało deszcz na wieczór. Kolejny planowany postój ->  Legzira, znana marokańska dzika plaża w miasteczku Tioughza, około 150 km od Agadiru. Najbardziej znana jest z naturalnie ukształtowanych przez ocean łuków klifowych oraz fal atrakcyjnych dla surferów. Niestety nie dopisała nam pogoda, słońce się schowało i padał deszcz. Było szaro i ponuro, jednak nadal miejsce wyglądało magicznie. Tam, na plaży, w jednej restauracji zjedliśmy lunch (grillowana ryba Thiof z frytkami i sałatką pomidorową oraz miętowa marokańska herbata) i ruszyliśmy dalej w drogę.

Krótko przed zachodem słońca dojechaliśmy do cudownego, małego, bardzo klimatycznego miasteczka Sidi Ifni, oddalonego od plaży Legzira o kilkanaście kilometrów. Dawniej była tu kolonia hiszpańska, co widać w zabudowie miasta –  dominuje architektura kolonialna. Sidi Ifni to mało turystyczne miasteczko rybackie i rzemieślnicze. Są tu idealne warunki surferskie, zresztą myślę, że warto tu przyjechać na dłużej na deskę.

Mieliśmy kilka chwil, żeby się przejść po uliczkach Sidi Ifni przed kolejnym, długim i męczącym etapem podróży. Zahaczyliśmy nawet o lokalny targ, w poszukiwaniu amlou migdałowego z pomarańczą (to alternatywa dla masła orzechowego, bardziej płynna forma, tradycyjny dip berberyjski). Jednak niestety nie dostaliśmy nigdzie. Napiliśmy się marokańskiej kawy w knajpce przy uroczym hoteliku przy głównym placu i po zmroku wyruszyliśmy w kierunku Sahary Zachodniej. Mnie zdecydowanie urzekło to miejsce spokojną atmosferą i swoimi niezwykłymi pastelowymi barwami, z przeważającą ilością niebieskiego i białego.  

               

Przez noc jechaliśmy dalej. Co zaskakujące, jak wjechaliśmy na teren Sahary Zachodniej zaczął padać deszcz! Potem okropnie wiało. Przez kilka godzin widzieliśmy jedynie prostą drogę i piasek z każdej strony. Część trasy prowadziłam busa. Trafiłam akurat na odcinek jak okropnie wiało, więc były odcinki na trasie, gdzie droga była kompletnie zasypana piaskiem, a ręce od trzymania kierownicy zaczęły odmawiać posłuszeństwa, a nad ranem mgła była tak mocna, że widoczność była jedynie na kilka metrów. Jednak taka trasa jest niesamowitym doznaniem. Postoje na pustyni, kilka godzin trasy, gdzie jedyne co widać to piasek. Najpiękniejszym doświadczeniem na tym odcinku tripa, było spotkanie z wielkim stadem dzikich wielbłądów. Szczerze to chyba nie zdawaliśmy sobie sprawy, że te boskie zwierzęta żyją dziko w wielkich stadach. Są spokojne i można do nich podejść. Są mega słodkie, więc po moich ukochanych kozach z Maroko, uwielbiam!

Po około 30 h w busach, zatrzymaliśmy się w miejscowości Dakhlażeby zjeść normalny posiłek w restauracji. Padło na pizze, w sprawdzonej przez Marka knajpce (podczas drogi żywiliśmy się głównie herbatnikami, bagietką i tuńczykiem w sosie pomidorowym z puszki). Przed zachodem słońca pochillowaliśmy na plaży w małej zatoczce i na campingu mogliśmy wziąć prysznic. To nie był koniec naszej trasy. Nasz cel tego etapu podróży to była granica marokańsko – mauretańska. Zostało nam jeszcze kilkaset kilometrów do pokonania., czyli kilka godzin jazdy. Do przejścia granicznego dotarliśmy w nocy. Byliśmy w kolejce kilka samochodów od szlabanu, co było super, bo oznaczało, że z pomocą znajomych lokalnych kolesi, przejście przez granicę powinno przejść sprawnie. Przejście jest otwarte od 8 do 18. Część z nas spała w namiotach rozstawionych gdzie akurat było miejsce, a część w busach. Ja byłam w drugiej grupie. Rano poszliśmy do kawiarni na granicy, gdzie mogliśmy kupić kawę i ichniejsze naleśniki, które swoją drogą były pyszne, a była to i tak jedyna opcja w menu.

Za bramą granicy, znaleźliśmy się na 4 – kilometrowym odcinku ziemi niczyjej. Piasek, wraki samochodów i kawałek drogi. Rozpoczęła się kolejna nasza przygoda. Do stolicy Mauretanii, Nawakszut (Nouakchott) mieliśmy okolo 500 km, czyli cały dzień w trasie….

plaża w Dakhla

po przekroczeniu granicy marokańsko – mauretańskiej, czyli około 50 h w trasie, w busie

 

Ciąg dalszy w kolejnym poście…

 

You Might Also Like...

No Comments

    Leave a Reply